Indie, prawdopodobnie najbardziej różnorodny kraj na świecie. To jedna z najstarszych kultur świata, kolebka buddyzmu i hinduizmu. Najludniejszy kraj na świecie, gdzie bieda i bogactwo kontrastują ze sobą ,a krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Feeria kolorów, mieszanka zapachów, bogactwo smaków, a z drugiej strony wszechobecny brud, choroby i nędza. Jedno jest pewne – w Indiach nie można się nudzić, tu nigdy się nie jest samemu i zawsze znajdzie się ktoś chętny do pomocy. Indie jednocześnie fascynują i męczą. Uwielbia się je i nienawidzi. W Indiach wszystko jest możliwe! I tak sobie myślę, że do Indii trzeba by pojechać na rok co najmniej, by je poznać i jakoś oswoić. Moja trzytygodniowa podróż to tylko namiastka Indii południowych. Było pięknie i kolorowo, zabawnie i smutno, nerwowo (no bo te pociągi!) i relaksująco, pikantnie i słodko. Fantastycznie;-)
Moją wędrówkę rozpoczęłam od Palolem na Goa, by tu przez kilka dni odpocząć i spędzić sylwestra. Goa na pewno rozczarowuje, bo człowiek spodziewa się rajskich plaż, a tu brudny piaseczek, woda daleka od turkusowej, no i krowy wylegują się i spacerują dostojnie. No cóż, w końcu są święte.
W Indiach przemieszczałam się autobusami, pociągami i rikszami. Ten mały pojazd wjedzie wszędzie i to z zawrotną prędkością za niewielką cenę. I choć hałas jest zabójczy, na lokalnych drogach, riksza jest niezastąpionym środkiem transportu.
Kolejnym przystankiem na drodze jest Hampi, czyli ruiny XV wiecznego imperium. Miejsce z setkami świątyń i posągów oraz milionami kamieni, które tworzą niepowtarzalny krajobraz. Jak głosi legenda zostały one tu zrzucone przez małpią armię na znak jej mocy. Po Hampi przemieszczam się rowerem, co daje mi okazję do przyłączenia się do szaleńczego ruchu ulicznego. Szybko się uczę, że jako rowerzystka, mam niewielkie prawa, bo nie mam klaksonu i w hierarchii ulicznej jestem przedostatnia, tuż przed pieszymi.
Z Hampi udałam się do Bangalore, ale to był tylko punkt przesiadkowy do Mysore. I choć planowałam zostać tu dłużej, po kilku godzinach doszłam do wniosku, że mi sie nie podoba i jadę dalej. Dzień w Mysore spędziłam na spacerze po mega zatłoczonym mieście i bazarkach z kwiatami, odwiedziłam punkty sprzedaży olejków, a także manufaktury kadzidełek. Udałam się też do Pałacu Maharadży, który jest największą atrakcją miasta.
Nocnym autobusem z Mysore (kupienie biletu graniczy z cudem, bo najpierw trzeba umieć się pchać w kolejce, a w Indiach pojęcie kolejki jest względne; potem trzeba wypełnić formularz wydrukowany w hindi, a następnie trzeba wytłumaczyć panu w okienku, że się nie zna hindi i się po prostu nie umie wypełnić druczka; w następnej odsłonie trzeba się uśmiechać, gdy pan się irytuje, że się nie umie, i w końcu dostaje się upragniony bilet na autobus z klimatyzacją, czyli otwórz okno, a cię przewieje) pojechałam do Ernakulum. Tutaj szybciutko na prom i już jestem w kolejnym miejscu czyli w Fort Kochi. Miejsce niezwykle spokojne i jakbym nie indyjskie, bo leniwa i senna panuje tu atmosfera. Miasto ma wspaniałą architekturę kolonialną, a zwiedzić tu można świątynie hinduistyczne, meczet, kościół i synagogę, co jest unikatowe w Indiach. W kościele św. Franciszka przez kilkanaście lat spoczywały szczątki Vasco de Gama, który zmarł w Kochi podczas swej trzeciej podróży na Półwysep Indyjski. Niestety moje zwiedzanie zakończyło się po kilku godzinach, gdyż zmożona nagłą chorobą, kolejne dni spędziłam w toalecie, a nawet w szpitalu pod kroplówką. Zatrucie pokarmowe w Indiach było wycieńczające, długie i dogłębne. Przykro to powiedzieć, ale jest to część podróżowania po Indiach i stwierdzam, że zaliczyłam na szóstkę!
Po kilku dniach, kiedy już znowu mogłam wyjść z pokoju, udałam się do górskiej stacji, czyli do Munnar. Miejsce to położone jest 1600 m. n. p. m., a największą atrakcją są wzgórza pokryte herbacianymi krzewami. Niezwykle malowniczy krajobraz można podziwiać bez końca. W Munnar wybrałam się na całodzienny trekking po okolicznych wzgórzach i plantacjach.
A z Munnar jadę autobusem, z kierowcą wariatem,do Alleppey (Alappuzha), zwanej często Wenecją Wschodu. Alleppey jest małym miasteczkiem, które jest centrum Backwaters i to stąd najłatwiej zorganizować rejs po kanałach. Malownicze kanały i rozlewiska otoczone palmami można podziwiać z lokalnego promu, ogromnych łodzi-domów, które można wynająć wraz z załogą lub z małej łódeczki, tak jak ja. Przyznaję, że był to chyba najbardziej relaksujący dzień w całej mojej podróży. Czas spędzony na łódce ciągnął się w nieskończoność, a ja przysypiałam zmożona gorącym powietrzem i odgłosami natury. Dzięki powolnemu poruszaniu się po kanałach miałam okazję poobserwować życie ludzi w tych niezwykłych warunkach.
W Alleppey robię jeszcze szybki objazd po mieście, ale nic tu ciekawego nie ma. Wieczornym pociągiem udaję się do Varkali. W tej pięknej miejscowości położonej nad klifem spędzam kilka relaksujących dni wypełnionych jedzeniem (rybki przepyszne), plażowaniem,masażami ajurwedyjskimi, spacerami wzdłuż plaży i jogą. Wybrałam się też do lokalnej świątyni Varkala Sree Janardhana Swamy Temple, gdzie prawie zostałam wyrzucona za zrobienie zdjęcia bóstwu, a także pojechałam do aśramu Sree Narayana Guru, a tam niespodziewanie dla mnie, odbywały się śluby. Miałam więc okazję zobaczyć indyjską parę młodych i gości weselnych. Varkala, to taki kurort morski z którego nie chce się wyjeżdżać, bo jest tak dobrze, że ma się ochotę powiedzieć Chwilo, trwaj jesteś piękna!
W Varkali miałam także okazję obejrzeć przedstawienie Kathakali, znane głównie na południu Indii, a będące połączeniem tańca i dramy. Do wyrażenia emocji, aktorzy nie używają słów, a mimikę, gesty dłoni i ruchy ciała, które zostały doprowadzone do perfekcji. Przedstawienia te prezentują znane indyjskie opowieści o bogach i demonach, zaczerpnięte z wielkich indyjskich dzieł Mahabharaty, czy Ramajany. Aktorzy, wyłącznie mężczyźni, występują w charakterystycznych strojach i nakryciach głowy oraz z precyzyjnie wykonanym makijażem. Do teatru można iść przed przedstawieniem i zobaczyć, jak aktorzy przygotowują swoje charakteryzacje.
Czas w Varkali upłynął szybko, dla mnie to był prawie koniec podróży. Z Trivandrum poleciałam do Mumbaju, by w tym największym i najbardziej chaotycznym mieście, jakie widziałam, spędzić jeden dzień. Wystarczyło, by się zmęczyć, za krótko by poczuć klimat miasta i zobaczyć prawdziwy Mumbaj, taki jak opisują w książkach. Ja na początek zrobiłam typową objazdówkę po najważniejszych punktach miasta, bo od czegoś trzeba zacząć. Doświadczyłam ulicznego ruchu, nie mogłam odpędzić się od żebrzących dzieci, byłam ‚śledzona’ w parku przez staruszka żadnego zdjęcia z białą, dokonałam nielegalnej wymiany euro na rupie w ciemnej bramie, kupiłam paczkę papierosów i częstowałam panów z błagalnym wzrokiem. Nie poszłam zobaczyć slumsu, bo nie czułam takiej potrzeby. Pomyślałam sobie, że Mumbaj da się lubić, tylko trzeba by znaleźć klucz do tego miasta. Może kiedyś zagoszczę tu na dłużej.
W tym miejscu kończę, i dodam, że to wszystko jest w bardzo wielkim skrócie. O Indiach mogłabym długo opowiadać, bo historii i zdjęć mam bez liku. Kraj tak różnorodny i tak trudny do ogarnięcia, że wracam tam znowu.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Modlitwa indyjska
O potężny boże Wisznu, co błękitem nieba władasz,
co na skrzydłach złotopiórych olbrzymiego ptaka siadasz,
co źrenice jak lotosu świetne kwiaty masz nad czołem:
jeśli kiedy cię modlitwą i ofiarą mą ująłem;
o Garudo, boże płodny, co na wężu swym stugłowym
odpoczywasz rozciągnięty w śpiewnym gaju daktylowym,
co przelatasz bezmiar nieba, węża swego tocząc kołem;
jeśli kiedy cię modlitwą i ofiarą mą ująłem:
o świetlany boże Mithro, co okręgiem rządzisz słońca,
dłoń którego cienie nocne poza białe góry strąca,
co obliczem świecisz światu promienistem i wesołem:
jeśli kiedy cię ofiarą i modlitwą mą ująłem:
o bogowie wszechpotężni! dusza moja was zaklina:
niech mnie kocha piękna Lami, niech mnie kocha ma dziewczyna
Indie, Styczeń 2011