Mam dość nocnych autobusów, dlatego nad jezioro jadę dziennym. Po południu wysiadam w wiosce Nyaungshwe i idę do hotelu Remember Inn. Cena 15 dolarów, więc dziękuje i wychodzę. A za chwilę biegnie za mną chłopak, że ok, bedzie 10, jeśli chcę 🙂 W takiej sytuacji jeszcze nie byłam, żeby bez targu, nawet bez jednego słowa, ktoś opuścił cenę i to tak sporo. Gdy się melduje, w recepcji mnie uprzejmie informują, że w cenę wliczone jest śniadanie i w hotelu jest darmowy wifi. No, podoba mi się tu 🙂
Tutaj nad jeziorem temperatura jest o kilka stopni niższa i dzięki temu jest bardzo przyjemnie. Niestety w wiosce jeziora nie widać, co jest dużym minusem tego miejsca. Żeby zobaczyć ten słynny akwen trzeba wynająć łodź. W hotelu proponują mi wycieczkę na jezioro z kilkoma innymi osobami, żeby było taniej. Rano, zaraz po śniadaniu, idziemy do łodzi i długim kanałem plyniemy na jezioro, które ma 22 km długości i 11 km w najszerszym punkcie. Gdy tylko znajdujemy sie na jeziorze, podplywaja do nas rybacy, ktorzy prezentują sieć na ryby w kształcie stozka i chętnie pozuja do zdjęć. Po chwili proszą o pieniądze za pokaz i wtedy jasne i oczywiste staje się dla nas , że to ustawka dla turystów. Rybacy z jeziora Inle słyną z nietypowej techniki wioslowania. Otóż balansuja na jednej nodze na rufie czolna, a drugą nogę zakładają za wioslo i wiosluja, dzięki czemu w rękach mogą trzymać i zarzucać sieci.
To, co czyni jezioro tak atrakcyjnym to przede wszystkim życie ludzi osiadłych wokół i na samym jeziorze. Legenda głosi, że kiedy wedrujacy lud Intha przybył nad jezioro, ziemie były już zajęte, więc zaczęli stawiać swoje domy na wodzie na drewnianych palach. I tak powstały całe wioski wraz ze szkołami, świątyniami, sklepami, manufakturami i nawet hotelami. Dziś żyje tu ponad 70 tysięcy ludzi w czterech dużych miasteczkach oraz licznych wioskach. Największą grupę etniczną stanowią Inthowie, mniejszości to plemiona Shan, Kayah, Daniu, Pa-O, Danaw czy Bawar. Płyniemy wodnymi ulicami i podgladamy życie mieszkańców – piora, kapia się, przygotowują posiłki, plotkuja. Wiodą mormalne życie, z tym, że przemieszczają się łodziami.
Nasz pierwszy postój to targ w Maing Thoung. Drewnianym pomostem, przy którym zacumowanych jest wiele łodzi, schodzimy na ląd. Birmanski targ jest niezwykle kolorowy, głównie za sprawą mieszkańców różnych plemion, noszących kolorowe nakrycia głowy i ogromne pstrokate torby przewieszone przez ramię. Na rynku można kupić praktycznie wszystko – warzywa, owoce , przyprawy, kwiaty, ryby. Są też stoiska z pamiątkami i zadaszone restauracyjki, w których wszyscy popijaja zieloną herbatę i palą zielone cygara.
Nieodzowna częścią takiej wycieczki są wizyty w warsztatach pracy. Plyniemy najpierw do warsztatu tkackiego, gdzie wyrabia się tkaniny z bawełny, jedwabiu i lotosu, co jest dla mnie dużym zaskoczeniem, bo nie wiedziałam, że lodygi tego kwiatu zawieraja włókna. Niestety ceny szaliczkow są tutaj mocno zawyżone, więc nie kupuję. Kolejnym miejscem pracy jest manufaktura cygaretek, tutaj zwanych cherutti. Kobiety siedzą na podłodze i z niesamowitą zręcznością zawijaja tytoń w zielone listki. Podobno każda z nich wykonuje 500 sztuk dziennie. Cygary kupuję, sama palić nie będę, ale znam takich, co chętnie birmanskiego szluga pociagna:-)
Choć nasz kierowca łodzi nie mówi po angielsku, jakoś dogaduje się z nim, żeby zawiózł nas do plemienia dlugoszyich kobiet. Podplywamy do ogromnego drewnianego budynku, z imponującym sklepem z pamiątkami. A przed nim, na laweczce, siedzi dziewczyna ze złotymi obreczami na szyi. Ma może ze 20 lat i jak na moje oko – cierpi katusze z powodu tych obręczy. No i szyja nie jest długa. Pytam, czy jest tu więcej kobiet z obreczami. Nie ma, bo wszyscy z tego plemienia wymarli , dowiaduje się. Lodziarz widzi moją minę, wskazuje na łódź i plyniemy dalej. Znów sklep, ale jest pani z długą szyją oraz dwie młode dziewczyny. Są pięknie ubrane i starannie wymalowane, i jak tylko nas widzą, siadają do tkania . Przypominają mi się słowa piosenki Queen Show must go on… Jestem rozczarowana, bo to wszystko to taki cyrk dla turysty i nie ma w tym nic autentycznego. Fotografować można za darmo, bo mają nadzieję,że się coś u nich kupi. Szkoda tylko, że wszystko jest takie drogie. Za małą chustę zaspiewaly 20 dolarów. Więc nie kupiłam, mimo szczerych chęci.
Na lunch sternik zawozi nas w okolice świątyni buddyjskiej Phaung Day Oo Paya, gdzie akurat kończy się targ, więc jest tłoczno i jezioro jest zakorkowane lodziami.
Po posiłku plyniemy do pływających ogrodów. Długie grządki zostały utworzone na wodzie z ziemi wydobytej z dna jeziora. Akurat o tej porze kwitną pomidory.
I na koniec dnia plyniemy do Klasztoru Skaczacego Kota – Nga Hpe Kyaung. Mnisi wytrenowali koty, które skaczą przez obrecze. Na środku świątyni, wypełnionej posągami Buddy, leżą zmęczone upałem koty, a mnich przysypia. Pokazu nie będzie 🙂
Wracamy do wioski. Mijamy łodzie przewozace towary, machamy do ludzi w innych lodziach, podpatrujemy rybakow na czolnach.
A drugiego dnia wybrałam się na rowerową wycieczkę do miejscowości Kaung Daing, gdzie akurat odbywał się 5 day market, czyli targ, który codziennie przez pięć dni zmienia lokalizację, więc trzeba pytać lokalnych, gdzie jest w danym dniu.
Bardzo interesujący jest sposób przenoszenia towarów z targu do domu.
A tak potraficie, dziewczyny ?
Kręcę się po wiosce, próbuje podglądać lokalnych, ale są niesmiali. Zauważam, że przed wieloma domami na matach suszą się ziarna fasolki i słonecznika. W jednym domostwie zapraszają mnie na herbatę, dzięki czemu obserwuję proces suszenia, sortowania i wypalania ziaren.
Zaczepia mnie też grupa dzieci, które demonstrują mi zabawę z wiatraczkami, zrobionymi z listkow i patyczka. Spryciarze 🙂
Żeby nie wracać tą samą drogą, próbuję znaleźć rybaka, który przewiozlby mnie łodzią na drugą stronę jeziora. Akurat czterech Francuzów też chce płynąć, a i rybak się znalazł. Ładujemy rowery i po pół godzinie jesteśmy po drugiej stronie jeziora w Maing Thoung. Stąd powoli ruszam w drogę powrotną do wioski. Mijam pola kukurydziane i winnice, ale tutaj w Birmie najbardziej podoba mi się transport – traktorki, bryczki, skutery i rowery.
Jezioro Inle 7-10 Kwietnia 2013
Skomentuj